W ubiegłym roku zamieszczałem test innego atramentu z serii Edelstein, a mianowicie koloru Amber. Powszechnie zresztą seria ta uchodzi za udaną, a jeżeli chodzi o sposób opakowania produktu, to cieszy się opinią wręcz wzorcowego przykładu tego, jak powinno się pakować atramenty z segmentu premium. W tym roku dotarł do mnie flakon najnowszego inkaustu Pelikana, który zresztą podobnie jak Amber, nosi tytuł „Ink of the Year”. Mowa oczywiście o kolorze Amethyst. Co więcej, można go było wygrać (zarówno w postaci butelkowanej jak i w formie naboi) w KONKURSIE, który został zorganizowany z okazji pierwszych urodzin strony Zegarki i Pióra. Produkt ten został ufundowany przez dystrybutora produktów marki Pelikan w Polsce – firmę Herlitz. Jednak nagroda to nagroda – rozpieczętować ją powinien zwycięzca, wobec czego zakupiłem drugi flakon.
Zawsze lubiłem atramenty, których kolor oscylował wokół ciemnych fioletów, więc nie mogłem przejść obok Amethyst’u obojętnie. Opakowanie to dobrej jakości srebrzysty karton, na powierzchni którego odnajdziemy przetłoczone napisy „Edelstein” oraz „Ink Collection”. Z prawej strony opakowania znajdziemy oczywiście zagięty, eliptyczny narożnik, który został zabarwiony na kolor odpowiedni dla zawartości flakonu.
BUTELKA (tutaj opis siłą rzeczy musi być podobny do tego zamieszczonego przy kolorze Amber):
Kartonowe pudełko ma w środku 2 wypełniacze z szarej pianki, które mają chronić gwint i korek, a także zapobiegać utracie kształtu kartonowego pudełka w trakcie np. transportu. Solidna, ciężka, elegancka i piękna w swej prostocie butelka robi spore wrażenie. Od razu czuć, że jest to produkt serii premium. Mieści ona całkiem sporo, bo 50 ml atramentu. Na ciężar i gabaryt wpływa przede wszystkim grube szkło. Całość wieńczy wydatny korek, który ozdobiono logiem marki Pelikan. Jestem detalistą i to na co od razu zwróciłem uwagę, to sposób w jaki się ono zakręca, a mianowicie, że po zakorkowaniu butelki, logo jest idealnie zwrócone w stronę użytkownika. Gwint pracuje gładko, wobec czego zamykanie i otwieranie flakonu jest łatwe i przyjemne.
Na początku zabrałem się do przygotowania tytułu za pomocą maczanej stalówki. Pierwsze zaskoczenie nastąpiło już w momencie wyjmowania stalówki z cieczy. Atrament niespecjalnie chce się jej trzymać i szybko z niej spływa. Jego niska „lepkość” powoduje wrażenie wyjmowania stalówki praktycznie czystej (trochę przerysowuję, ale jednak w porównaniu z sytuacją, gdy musimy pozbywać się nadmiaru nabranego atramentu przed rozpoczęciem pisania, wrażenie jest specyficzne). Nie traktowałbym absolutnie powyższej właściwości jako wady, gdyż zakładam, że niewiele osób w dzisiejszych czasach pisze za pomocą maczanej w kałamarzu stalówki umocowanej w obsadce.
W pierwszym momencie zaskoczył mnie również kolor. O ile w miejscach, gdzie cieczy było sporo, widać naprawdę ładny, intensywny kolor, o tyle w miejscach na które podano niewielką ilość cieczy, znajdziemy sporo różu i purpury. Pamiętając jednak fakt, że w przypadku koloru Amber rozpiętość tonalna była duża, postanowiłem wypróbować go w bardziej konwencjonalnym przyrządzie piśmienniczym, jakim jest dla mnie pióro wieczne. Pomimo zatankowania pióra, które ma stosunkowo cienką stalówkę („F” Watermana), efekt na papierze okazał się bardzo dobry.
Stalówka modelu Allure nie należy do suchych, choć trudno o niej powiedzieć, że „leje”. Kolor jest ładnie nasycony, a cieniowanie widoczne. W dodatku pierwszą rzeczą jaką się czuje, jest idealne smarowanie stalówki, dzięki czemu ma się wrażenie wręcz „maślanego” prowadzenia pióra (niektórzy wolą określenie mówiące o tym, że „stalówka sunie gładko jak po szkle”) do tego stopnia, że wywołuje na twarzy zdziwienie.
Wzorowy jest również przepływ. Niezależnie od tempa kreślenia tekstu, ciecz podawana jest doskonale. Nic się nie zatyka. Atrament wysycha umiarkowanie szybko nawet na papierach, które znane są z wydłużania czasu schnięcia. Wszystkie zamieszczone w tym wpisie próbki zostały wykonane na papierze Oxford 90g.
Na koniec muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, a mianowicie o delikatnie błyszczących fragmentach powstających tam, gdzie atramentu podano na papier dużo. Widać to zresztą doskonale na próbkach w obrębie tytułu wykonanego bardzo szeroką stalówką maczaną w kałamarzu, jak i na „kleksie”, gdzie ciecz nałożono patyczkiem. Złoto-zielonkawe miejsca dodają kreślonym literom sporo charakteru.
Jedyna rzecz, na którą w pewnym sensie należy ponarzekać, to adekwatność nazwy i faktycznego koloru. Moim zdaniem barwa atramentu bardziej przypomina oberżynę, aniżeli ametyst. Ametyst byłby wypadkową pomiędzy tym co jesteśmy w stanie uzyskać suchą oraz mokrą stalówką. Konieczne byłoby wmieszanie minimalnie większej ilości fioletu jako takiego, zamiast przełamywanie go lekkim odcieniem bordo. Oczywiście wszystko zależy od preferencji. Osobiście wydaje mi się, że aktualna formuła jest ciekawsza. Ten oberżynowy kolor bardzo trafia w moje preferencje.
PODSUMOWANIE:
Amethyst to kolejny ciekawy atrament w kolekcji Edelstein. Jego doskonałe właściwości nie powinny nikogo zawieść, o ile tylko nabywca będzie przekonany do koloru. Mnie jego barwa przypadła do gustu, wobec czego na pewno będę starał się używać go regularnie. Generalnie o ile kolor raczej trudno zaliczyć do niezwykłych (na rynku bowiem istnieje sporo inkaustów o podobnej barwie), to o tyle połączenie koloru i doskonałych właściwości może już realnie zachęcić do jego zakupu. Całościowo oceniam nowy kolor bardzo pozytywnie. Tym co dodatkowo mnie cieszy, jest fakt, że Pelikan wciąż stara się wciąż rozwijać linię dobrych jakościowo atramentów.
Kategorie: ATRAMENTY, Pelikan (ink), TESTY, Testy atramentów
Prawie jak drogie perfumy 😀
To prawda – kałamarz tej serii jest świetny 🙂
Niezwykły
Jak można porównać ten odcień do Yama-budo?
Polecam zajrzeć do działu z testami atramentów – jest tam rownież test Yama-Budo 🙂 To dosyć podobne kolory ale Yama-Budo jest trochę mocniej nasycony i minimalnie bardziej fioletowy/ purpurowy. Ametyst jest za to trochę bardziej stonowany.